niedziela, 31 sierpnia 2014

Prolog

Heros, który od bogów najstarszych pochodzi,
Osiągnie lat dwadzieścia* wbrew wszelkiej przeszkodzie,
Świat pogrążony ujrzy w snu wiecznym bezkresie,
Jeden wybór kres życiu herosa przyniesie.

Duszę półboga ostrze przeklęte wyżenie,
Olimp w perzynie legnie lub zyska zbawienie.
***
                  Od drugiego roku życia powtarzano mi, że jestem kimś wielkim. Początkowo nie byłam pewna dlaczego, zresztą czego oczekiwać od dziecka dopiero odkrywającego świat. Wszystko zrozumiałam dopiero w wieku czterech lat, gdy pierwszy raz dostałam w ręce miecz. To właśnie tamtego zimowego dnia ciężar idealnie wyważonego ostrza uświadomił mi, że nie jestem zwykłym dzieckiem. Nie. Jestem córką boga mórz i ode mnie zależy czy Olimp i greccy bogowie przeżyją czy nie. Niezbyt radosna wiadomość jak na początki dzieciństwa. Przez następne lata trenowałam pod okiem Chejrona, który dla większości ludzi był zwykłą bajką dla urozmaicenia życia starożytnych Greków. Posługiwanie się mieczem, włócznią, szermierka, łuk, walka w ręcz, wspinaczka, biegi - to wszystko było sensem mojego życia. Nigdy nie zaznałam straty, ani śmierci, chociaż byłam do niej przyzwyczajana od początku treningów. Nieraz zdarzało mi się mylić angielski ze starożytną greką, choć oba te języki nie mają ze sobą nic wspólnego. Tak zostałam wychowana. Rówieśnicy, ale i starsi obozowicze nieraz śmiali się, że wszyscy starają się ze mnie zrobić wojownika idealnego. Perfekcyjnego w każdej dziedzinie i nie kierującego się emocjami. W końcu i tak nikogo nigdy nie kochałam. Racja traktowałam Chejrona jak jedynego członka rodziny, ale od zawsze wiedziałam o umiejętnościach centaura, które nie pozwoliłyby mi się o niego martwić. Wszystkiego zmieniło się, gdy skończyłam 13 lat.
***
                  Adrenalina krążyła mi w żyłach, gdy biegłam po wzgórzu w stronę wyznaczonej granicy Obozu Herosów. W uszach miałam tylko echo krzyku, który wyłapałam pośród ciszy panującej w obozie. Nikogo nie było w pobliżu. Wszyscy spali, przygotowując się do następnego dnia. Ja postanowiłam trochę ponurkować, by pozbierać myśli i pomóc ranom się zabliźnić. Gdy doszłam do swojego domku z numerem 3 i trójzębem, gdzie mieszkałam sama jako jedyny heros po Posejdonie, z zamyślenia wyrwał mnie krzyk dziecka - właściwie dziewczynki. Nie byłabym sobą, gdybym uniknęła sprawdzenia sytuacji. Wprawdzie potwory nie mają odwagi nas atakować - stanowimy zbyt dobrze wyszkoloną armie - ale nigdy nie można mieć stu procentowej pewności. Po niecałych trzech minutach biegu docieram na miejsce, w rekordowym tempie oceniam sytuacje. Trójka herosów, jeden satyr i cyklop polujący na nich. Z bransolety na prawym nadgarstku wyciągam fioletową perłę, podnoszę do ust i dmucham - w następnej sekundzie w mojej dłoni mości się rękojeść połyskującego lekkim, fioletowym światłem miecza. Chwile zajmuje mi opracowanie planu działania, ale niezbyt mi to wychodzi. Zaciskam palce na głowie, starając się uporządkować wszystko.
- Thalia! - dziewczęcy głosik wyrywa mnie z otępienia.
Ciało dziewczyny upada na ziemię, cyklop kieruje się w stronę pozostałych przy życiu, a ja wtedy zrywam się do biegu. Wskakuję pomiędzy trójkę przerażonych dzieciaków i tnę na oślep. Ostrze miecza rozcina rękę potwora. Widzę zdziwienie w jego wielkim oku i wtedy postrach z koszmarów rozpływa się w powietrzu. "Wybacz mi ojcze, jeśli był twoim synem" szepczę jeszcze, zanim odwrócę się do ocalałych. Określenie nie do końca do nich pasuje - fakt jest jedna dziewczynka na oko góra 8-letnia - do tego Grover oraz dość wysoki około 14-letni blondyn. Łzy spływają po policzkach niewysokiej, szarookiej blondynki. Jest ładna, ale nie na tyle by być dzieckiem Afrodyty - wiem jednak, że gdzieś już widziałam ten kolor oczu. Nic, pozostaje mi czekanie, aż rodzic ją uzna. Podchodzę do ciała martwej dziewczyny i wtedy zauważam jak powoli wyrasta z niej drzewo, a wokół nas wznosi się bariera, która z każdą sekundą zanika. Wyciągam rękę, by jej dotknąć. Niestety nie mogę, a moja ręka bez problemu przechodzi przez nią.
- Wybacz mi Zeusie, że nie udało mi się jej uratować. - krzyczę na cały głos. 
Odpowiada mi kilka piorunów, które rozjaśniają niebo niczym fajerwerki. 
- Musimy ich zabrać do Wielkiego Domu. - beczy Grover.
Odwracam głowę w ich kierunku, jednak widzę postacie tylko kątem oka.
- Dacie radę sami iść? - pytam, choć widząc ich formę znam odpowiedź. Mają wystarczająco dużo siły na te kilkaset metrów. - Idziemy.
Wydmuchuję ostatki powietrza z płuc, a Kreston - mój wybawiciel, moje ostrze - zmienia się z powrotem w perłę, którą chowam do srebrnej bransolety, zasłaniającej mi część ręki. Księżyc toruje sobie drogę przez drzewa i oświetla nam ścieżkę do miejsca, gdzie znajdziemy schronienie.
______________________________________________________________________________
* w oryginale wers przepowiedni brzmi: "Osiągnie lat szesnaście wbrew wszelkiej przeszkodzie". Zmieniłam nieco treść Wielkiej Przepowiedni, aby lepiej wpasować historię Cassandry do oryginału powieści :)